- Moim zdaniem - powiedziała Meredith - ulice w niebie wybrukowane są czekoladą.


– Nie zna go. Ale ja go znam. Poza tym Del to dusza człowiek, ale ostatnio stosunki między nami trochę oziębły.
– Problemy zawodowe?
– Małżeńskie. Żona przysparza mu zmartwień. Jest pewny, że włóczy się z facetami. Z tego powodu zrobił się aspołeczny.
– Przykre.
– Jeszcze jak! Był jedynym w oddziale, który traktował mnie po ludzku. Ale nie zrozum mnie źle – nie skaczemy tam sobie do gardła. Wszystko raczej gra. A on się teraz zamknął w sobie i nikomu nie pójdzie ni rękę... No, wystarczy tych pozasłużbowych informacji. Do poniedziałku jestem wolny, a Rick albo przepracuje, albo prześpi cały weekend.
Wstał, przeszedł się tam i z powrotem.
– Jak człowiek nic nie robi, to szatan tańcuje, chłopie. Nie zamierzam kusić szatana. Ale nie spodziewaj się po mnie żadnych rewelacji, okay?
Skinąłem głową, zebrałem naczynia i zabrałem się do zmywania. Podszedł do mnie i położył mi na ramieniu tę swoją wielką, miękką jak poducha rękę.
– Kiepsko wyglądasz. Weź się w garść, doktorze. Ta twoja przyjaciółka... to było coś więcej niż przyjaźń, prawda?
– Stare dzieje, Milo.
– Kiedy tylko zaczynasz o niej mówić, mienisz się na twarzy, więc nie są to dzieje aż tak zamierzchłe. Albo może jest jeszcze coś więcej w tej makabrycznej historii?
– Nie, Milo, nic nie ma.
Opuścił rękę.
– Przemyśl sobie dokładnie jedno, Alex. Czy jesteś psychicznie gotów na to, by usłyszeć o niej rozmaite inne plugastwa? No, bo chyba już wiemy, że na tym nie koniec...
– Nie ma sprawy – powiedziałem, siląc się na nonszalancję.
– Hm, hm – mruknął i udał się po kolejne piwo.
Rozdział 14
Poszedł, a ja zrzuciłem maskę obojętności. O ilu jeszcze brudach chcę się naprawdę dowiedzieć, skoro jeszcze do mnie nie dotarło to, co już wiem?
„Trzy kolejne wizyty”.
Ja też byłem na liście.
Tamta scena z fotografią kompletnie wytrąciła mnie z równowagi. Po trzech dniach starałem się dodzwonić do Sharon. Na próżno. Po czterech dniach zebrałem się w sobie i postanowiłem pojechać do domu w Jalmii. Pocałowałem klamkę. Zapytałem na wydziale psychologii – poinformowano mnie, że jest na krótkim urlopie i mało to kogo obchodziło. Już wcześniej planowała ten urlop – „sprawy rodzinne” – zawsze była przepracowaną, przodującą studentką. Poradzono mi, bym zwrócił się do jej opiekuna, doktora Kruse’a.
Nie odpowiedział na żaden mój telefon, a dzwoniłem przez cały tydzień, odnalazłem więc adres jego gabinetu i pojechałem tam. Czteropiętrowy budynek ze stali i brązowego szkła, przy Bulwarze Zachodzącego Słońca, w pobliżu Doheny; hol wyłożony granitem, dywan w kolorze kasztana, a obok hałaśliwa francuska restauracja, której boczne drzwi prowadziły do kawiarnianego ogródka. Na tablicy mnóstwo wizytówek – dziwaczna mieszanina najemców: co trzeci psycholog lub psychiatra, pozostali to właściciele różnych firm związanych z przemysłem filmowym – zrzeszenia producentów, agenci, publicyści, menadżerowie...
Apartament Kruse’a znajdował się na ostatnim piętrze. Drzwi były zamknięte. Ukląkłem, uchyliłem zapadnię i przez szparę na listy zajrzałem do środka. Ciemno. Wstałem, rozejrzałem się. Na tym samym piętrze był jeszcze jeden apartament. Na drzwiach widniał szyld: Stowarzyszenie Twórców Wyobrażeń. Podwójne drzwi tego apartamentu także były zamknięte.
Za wizytówkę Kruse’a wsunąłem kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu, i prośbą, by możliwie szybko skontaktował się ze mną. Następnie znów pojechałem do Jalmii.
Plama po oleju w garażu już wyschła, zwiędłe liście szeleściły pod nogami. Skrzynka pocztowa była pełna korespondencji z ubiegłego tygodnia. Przebiegłem wzrokiem po adresach zwrotnych. Same rupiecie. Żadnego śladu...
Nazajutrz rano przed udaniem się do szpitala skręciłem znowu na wydział psychologii i dostałem prywatny adres Kruse’a. Pacific Palisades. Tego wieczoru już tam byłem; siedziałem w wozie i czekałem.
Koniec listopada, tuż przed świętem Dziękczynienia, to w Los Angeles najpiękniejsza pora roku. Niebo traci błękit El Greca, nabiera głębi – jest lśniąco-szare, nabrzmiałe deszczowymi chmurami, i rozjaśnione światłem elektrycznym.