- Moim zdaniem - powiedziała Meredith - ulice w niebie wybrukowane są czekoladą.


– Tak i ja mniemam – rzecze Wołodyjowski – będziem im się w oczach mnożyć, i ci, co uciekną do
Krzywonosa, o krociach będą gadali.
– Mości poruczniku, waszmość tu wodzem, tedy rozporządź – rzekł Podbipięta.
– Pójdę ja na Zinków ku Sołodkowcom, a jak będę mógł, to dalej – mówił Skrzetuski. – Waćpan, mości
namiestniku Podbipięto, idź prosto na dół ku Tatarzyskom; ty, Michale, podejdź pod Kupin, a pan Zagłoba dotrze do
Zbrucza koło Satanowa.
– Ja? – rzecze pan Zagłoba.
– Tak jest. Waćpan człowiek przemyślny i pełen fortelów; myślałem, że chętnie podejmiesz się tej imprezy, ale
jeśli nie, to czwarty oddział weźmie Kosmacz, wachmistrz.
– Weźmie, ale pod moją komendą! – zawołał Zagłoba, którego nagle olśniła myśl, iż będzie wodzem osobnego
oddziału. – Jeślim się pytał dlaczego, to, że mi się żal było z wami rozłączać.
– Czy jeno masz waćpan eksperiencję w rzeczach wojskowych? – spytał Wołodyjowski.
– Czy mam eksperiencję? Jeszcze żaden bocian nie myślał o tym, aby z waści prezent ojcu i matce zrobić, gdym
ja już większe podjazdy, jako ten cały jest, wodził. Wiek życia w wojsku przesłużyłem i dotąd bym służył, gdyby
nie to, że jak mnie raz spleśniały suchar w brzuchu stanął, to mi trzy lata siedział. Musiałem za bezoarem do Galaty
jeździć, o której peregrynacji szczegółowo waćpanom w swoim czasie opowiem, gdyż teraz pilno mi w drogę.
– Jedź więc waćpan, a wieści przed sobą puszczaj, że Chmielnicki już pobit i że książę Płoskirów już minął –
rzekł pan Skrzetuski. – Lada jakiego języka nie bierz, ale gdybyś napotkał podjazdy spod Kamieńca, to staraj się
porwać takich, którzy by o Krzywonosie mogli dać wiadomość, bo ci, których mamy, dają relacje sprzeczne.
– Obym samego Krzywonosa napotkał! niechby mu przyszła chętka na podjazd wyjechać, zadałżebym mu
pieprzu z imbierem! Nie bójcie się, waszmościowie, nauczę ja hultajów śpiewać – ba, nawet i tańcować!
– We trzech dniach zjedziem się na powrót w Jarmolińcach, a teraz każdy w swoją drogę! – rzekł Skrzetuski. –
A ludzi proszę waszmościów oszczędzać.
– We trzech dniach w Jarmolińcach! – powtórzyli Zagłoba, Wołodyjowski i Podbipięta.
R O Z D Z I A Ł VI
Gdy pan Zagłoba znalazł się sam na czele swego oddziału, zrobiło mu się zrazu jakoś niesmaczno, a nawet wcale
straszno, i dużo byłby za to dał, żeby mieć koło siebie Skrzetuskiego, Wołodyjowskiego albo pana Longina, których
w duszy najmocniej podziwiał i przy których czuł się zupełnie bezpieczny, tak ślepo wierzył w ich obrotność i
męstwo.
Jechał więc z początku dość posępnie na czele swego oddziału i rozglądając się podejrzliwie na wszystkie
strony, myślą mierzył niebezpieczeństwa, na jakie mógł się natknąć, i mruczał:
– Zawsze raźniej by było, żeby który z nich był tutaj. Do czego Bóg kogo przeznaczył, do tego go stworzył; a ci
trzej powinni byli bąkami się porodzić, bo na krwi lubią siadać. Tak im właśnie na wojnie, jako innym przy dzbanie
albo jako rybom we wodzie. W to im graj. Brzuchy mają lekkie, ale ręce ciężkie. Skrzetuskiego widziałem przy
robocie i wiem, jako jest peritus. Tak on trzepie ludzi, jak mnichy pacierze. Jego to rzemiosło ulubione. Ów Litwin,
co własnej głowy nie ma, a trzech obcych szuka, nic na szwank nie wystawia; najmniej znam tego małego fircyka,
ale osa też to musi być nie lada, miarkując z tego, com pod Konstantynowem widział i co mnie Skrzetuski o nim
powiadał – osa to musi być! Szczęściem, niedaleko on ode mnie ciągnie i myślę, że najlepiej zrobię, jak się z nim
połączę, bo jeśli wiem, dokąd iść, to niech mnie kaczki zdepczą.
Pan Zagłoba uczuł się bardzo samotnym na świecie, aż się sam swej samotności użalił.
– Tak to, tak! – mruczał. – Każdy ma się na kogoś obejrzeć, a ja co? Ni towarzysza, ni ojca, ni matki. Sierotam
jest – i kwita!
W tej chwili wachmistrz Kosmacz zbliżył się ku niemu :
– Mości komendancie, dokąd idziemy?
– Dokąd idziemy? – powtórzył Zagłoba – co?
Nagle wyprostował się w siodle i wąsa pokręcił.
– Do Kamieńca, jeśli taka będzie moja wola! Rozumiesz, mości wachmistrzu?
Wachmistrz skłonił się i cofnął w milczeniu do szeregów, nie zdając sobie sprawy, dlaczego się komendant
rozsierdził, pan Zagłoba zaś cisnął jeszcze okolicy kilka groźnych spojrzeń, następnie uspokoił się i mruczał dalej:
– Jeśli do Kamieńca pójdę, pozwolę sobie dać sto kijów w pięty turecką modą. Tfu! tfu! żeby który z tamtych
był przy mnie, więcej czułbym w sobie ducha. Co ja pocznę ze stem ludzi? Wolałbym być już sam, bo wówczas
człek w fortele dufa. A teraz za dużo nas, by fortelami wojować, a za mało do obrony. Bardzo to niefortunna myśl
przyszła Skrzetuskiemu do głowy, żeby podjazd rozdzielać. I gdzie ja pójdę? Wiem, co za mną, ale kto mnie powie,
co przede mną, i kto mi zaręczy, czy diabli tam jakiej pułapki nie nastawili? Krzywonos i Bohun! Dobra sfora! Żeby
ich diabli obłuszczyli! Boże mnie broń przynajmniej od Bohuna. Skrzetuski życzy sobie się z nim spotkać –
wysłuchaj go, Panie! Życzę mu tego, czego sobie sam życzy, bom mu przyjaciel... – amen! Dotrę do Zbrucza i
wrócę do Jarmoliniec, a języków więcej im przywiodę, niż sami chcą. O to nietrudno.