- Moim zdaniem - powiedziała Meredith - ulice w niebie wybrukowane są czekoladą.

Mówił ktoś, że gdyby archanioł zgubił trąbę, którą miał wzywać ludzkość na Sąd Ostateczny, poprosiłby uprzejmie pannę Katarzynę, a ona wspaniałym okrzykiem obudziłaby wszystkich zmarłych. Powiadał inny, że gdyby w Zakopanem jakiś szaleniec ukradł Giewont i na jego miejscu postawił wyniosłą tę niewiastę, poznaliby ludzie dopiero po dniach trzech, że z Giewontem jest coś w nieporządku.
Tak bardzo panna Mościrzecka przypominała srogą górę. Opowiadanie, że gdzie uderzyła w ziemię nogą, tam wytryskiwało źródło, uważamy za niejaką przesadę, prawdą jest natomiast, że mogła jedną ręką zarzucić na plecy ciężki wór kartofli. Ponieważ wielu dorodnych młodzieńców pomyślało w swoim czasie, że dziewoja, która taką potrafi sztukę, mogłaby przez roztargnienie uczynić to samo z własnym mężem, gdyby go miała, nikt się nie kwapił, aby zdobyć tak potężną żonę. Katarzyna Mościrzecka została tedy panną, co jej bynajmniej nie przejęło zmartwieniem. Pracowała niezmordowanie jako nauczycielka, a to było najdziwniejsze dziwo, że ona kochała dzieci ponad wszelkie pojęcie, a dzieci kochały ją jak najlepszą matkę. Sroga panna Katarzyna umiała uśmiechać się tak jak słońce letniego poranka. Głos miała twardy, a serce miękkie. Nogi drżały ze strachu pod dzieckiem, które ją pierwszy raz ujrzało, a po niewielu chwilach to samo dziecko rzucało się w jej ramiona.
Zjawiła się przy ulicy Zawiłej jednego poranka, a że w jednej ręce miała walizkę, a w drugiej parasol, kopnięciem w czarne drzwi oznajmiła całemu domowi, że przybył gość. Porwali się w trwodze panowie Mościrzeccy i witali ją uniżenie, nie wiedząc, kto zacz. A kiedy głos, grzmiący jak Surma Gradowa, zakrzyknął, że oto przybywa pierwsza z wezwanych, aby się dowiedzieć, po co ją tu z dalekich przywołano stron, poprosił ją Jan, aby przede wszystkim raczyła spocząć.
- Na czym? - z powątpiewaniem zapytała panna Katarzyna. - Przecie to rusztowanie pode mną się zawali!
- Gdyby pani usiadła ostrożnie…
Panna Mościrzecka usiadła i bystrze rozejrzała się dokoła.
- Kurz nie ścierany przynajmniej od miesiąca! - mówiła z żywą boleścią. - Czy wy nigdy nie sprzątacie?
- Owszem, bardzo często, a około Wielkiej Nocy nawet gruntownie. Niedawno urządziliśmy olbrzymie sprzątanie - odrzekł Józef stropiony.
- A okna czasem się tu otwiera?
- Czemu pani o to pyta?
- Bo tu czuć dymem i myszami. Myszy są?
- Ze dwie, ze trzy… - bąknął Jan chytrze, bo niedawno przysięgli cioci Marci, że nigdy ich tu nie było.
- To dobrze, bo ja bardzo lubię myszy…
Młodzieńcy spojrzeli z jawnym zdumieniem na białogłowę, która lubi myszy, a ze zdumieniem jeszcze większym spojrzeli na siebie, kiedy po kilkunastu szybkich pytaniach, przypominających huraganowy ogień wielu dział szybkostrzelnych, o powodach i celach rodzinnego zlotu, oznajmiła im głosem szorstkim jak szorstki ręcznik:
- Zanim się wszyscy zbiorą, upłyną najmniej dwa tygodnie. Tak czy nie? oczywiście, że tak! A musimy czekać na wszystkich. Wobec tego i ja zaczekam, a ponieważ na hotel mnie nie stać, zamieszkam tutaj u was. Jest mi to najzupełniej obojętne, jak i gdzie. Mogę spać nawet na piecu, tylko że się nie zmieszczę. Tam jest jeszcze jeden pokój?
- Tak, ale…
- Co za „ale”? Jakie „ale”? Wy jesteście Mościrzeccy i ja jestem Mościrzecka. Reszta mnie nie obchodzi. Jesteśmy bliskimi krewnymi i nie ja was szukałam, tylko wy szukaliście mnie. Dlaczegoś zbladł jeden z drugim? Za moje utrzymanie zapłacę. Kochajmy się jak Żydzi, a liczmy się jak bracia.
- Chyba na odwrót! - rzekł zuchwale Jan.
- Wcale nie na odwrót. Brat zawsze brata ocygani, byle się tylko zdarzyła sposobność. Ale, ale! Czy się nikt jeszcze nie zgłosił?
- Pani jest pierwsza.
- Możesz, młodzieńcze, nazywać mnie ciotką. Nie będzie to zbytnim zaszczytem ani dla mnie, ani dla was, ale tak będzie wygodniej.
Kim wy właściwie jesteście?
- On jest muzykiem - odrzekł ponuro Józef - a ja jestem malarzem.