- Moim zdaniem - powiedziała Meredith - ulice w niebie wybrukowane są czekoladą.


- Wielkie Pogorzelisko zajmuje trzy czwarte tego kontynentu. Nie ma sensu lecieć na północ, zniszczenie sięga aż rejonów arktycznych. Proponowałbym raczej zachód, są tam jakieś graniczne osady na wybrzeżu, a my musimy skontaktować się z terytorium pogranicza. Zaraz, czy tak będzie dobrze? Ja biorę flitter i sprowadzam medyka?
Dan przerwał mu:
- Błąd w myśleniu! Zostajesz tutaj. Jeśli trzeba będzie wystartować, jesteś jedynym, który to potrafi. To samo dotyczy Alego. Ze mnie natomiast nie będzie żadnego pożytku w czasie startu ani w kabinie pilota, ani w maszynowni. Poza tym Weeks jest chyba chory. Mnie więc przypada polowanie na medyka.
Mogli się tylko z nim zgodzić. Nie zgrywam bohatera - pomyślał Dan, kiedy rozejrzał się po raz ostatni po swej kabinie następnego ranka. To małe pomieszczenie, bardzo surowo i praktycznie urządzone, nigdy dotąd nie zdawało mu się bardziej przytulne i bezpieczne. Nie, nie, żadnych bohaterów, to sprawa zdrowego rozsądku. Chociaż jego wyobraźnia, ta mocno skrywana cecha, której niewielu domyślało się u niego, wzbraniała się przed tym, co go czekało, to ani przez chwilę nie pozwalał, by go powstrzymała.
Kombinezon, który już na asteroidowej Stacji–R był wystarczająco niewygodny ze względu na ograniczoną siłę ciężkości, tutaj w czasie ruchu dawał się we znaki w dwójnasób. Dan wbił się w strój za pomocą Ripa, Ali zaś wcisnął pod siedzenie drugi dla tego, kogo Dan miał przywieźć ze sobą. Zanim Dan nałożył hełm, Rip wydał mu ostatni już rozkaz, podając jednocześnie coś zupełnie nieoczekiwanego. Ujrzawszy to, Dan zrozumiał, w jak rozpaczliwej, zdaniem Ripa, sytuacji się znajdowali. Jedynie w obliczu alternatywy życia lub śmierci mógł zastępca astronawigatora pozwolić sobie na użycie prywatnego klucza Jellico po to, by otworzyć pilnie strzeżony magazynek z bronią i wydobyć z niego blaster.
- Jeśli będzie trzeba, użyj go! - powiedział zdecydowanie Rip.
Ali skończył umocowywać pod siedzeniem dodatkowy kombinezon:
- Gotowe!
Wyszedł na korytarz, a Dan usadowił się za pulpitem sterowniczym. Kiedy upewnili się, że już tam jest, wewnętrzny luk zamknął się i Dan pozostał sam w przegrodzie.
Zewnętrzna ściana statku odsuwała się z okrutną powolnością. Niezgrabnie operując metalowymi szponami rękawic, Dan zapiął oba pasy bezpieczeństwa. Wtedy ogołocony do minimum flitter przesunął się w lewo, by znaleźć się w pełnym blasku porannego światła, zbyt jasnego nawet dla oczu patrzących przez osłonięte wizjery hełmu.
Przez chwilę pojazd zachwiał się niebezpiecznie na dźwigowym pokładzie do lądowania, ostrzegawcza kontrolka na pulpicie zaczęła wirować wściekłymi kolorami, próbując zmierzyć promieniowanie. Pojazd, zgrzytając, dotknął wypalonej powierzchni tuż przy sterownikach Królowej.
Dan włączył mechanizm zwalniający i patrzył, jak liny odskakują w górę, a luk nad nim zamyka się z trzaskiem. Włączył stery. W pierwszym momencie zbyt mocno dodał gazu i wyleciał w powietrze, wydzierając szeroką dziurę w ścianie, która na szczęście okazała się cienką warstwą splątanej roślinności. Dopiero po chwili odzyskał całkowitą kontrolę.
Wyrównawszy poziom, skierował pojazd na zachód. Za plecami miał słońce, pod sobą morze piekielnej zieleni, a gdzieś tam przed nim istniała odległa nadzieja na czysty, pozbawiony promieniowania ląd, który mógł przynieść im tak potrzebną pomoc.
Kolejne mile zielonej dżungli przemykały pod flitterem, a świecące nieustannie światło licznika mówiło mu, że wciąż leci nad obszarem niedostępnym dla człowieka. Nawet z pomocą sprzętu używanego w odległych światach żadne jednostki lądowe nie były w stanie osobiście zbadać tego odludzia. Lecąc nad nim, Dan, choć teraz odizolowany, zdawał sobie sprawę, że nie jest całkowicie bezpieczny. Jeżeli skażony teren rozciąga się na odległość dłuższą niż tysiąc mil, to niebezpieczeństwo przestaje być problematyczne, a staje się faktem.