- Moim zdaniem - powiedziała Meredith - ulice w niebie wybrukowane są czekoladą.

Wydziwiał co dzień, namawiał, aże...
Urwała nagle, oglądając się na wszystkie strony.
– Ty wiesz, czy nas kto nie słucha? – zapytała nagle, a niepokój zmarszczył bladą i zgniecioną maskę jej twarzy.
Kaśka obejrzała się mimo woli.
Cóż, u diabła, ma do ukrywania ta Rózia? Dlaczego się obawia ludzkich uszów? Musiała zrobić coś złego. I mimo woli Kaśkę przejmuje trwoga – licho wie, co popełnić mogła ta dziewczyna za namową takiego utrapieńca, jak Feliks.
Mimo to zapewnia Rózię, że są bezpieczne zupełnie. O! pan dawno wyszedł, a o panią nie ma strachu. Ta leży jak martwa i tylko od czasu do czasu westchnie jak małe dziecko. Ona nic nie po-słyszy.
I ciągle strwożona przysuwa się do Rózi, przyklękając tuż przy niej, aby lepiej dosłyszeć mogła.
Tak, jej Rózia może się zwierzyć zupełnie bezpiecznie. Ona nikomu nie wygada – wpadnie jak w ucho księdza na św. spowiedzi.
– Nie miałam już pieniędzy – zaczyna Rózia, kurcząc mimo woli całą swą postać. – Feliks har-miderował, poszłam do „grubej! i... chciałam ściągnąć jej z szufladki. „Gruba” się w czas spostrzegła, a ja uciekłam, tylko kawałek spódnicy w rękach pana został. Mogą mnie złapać i zamknąć, nie chciałabym użyć tej frajdy, bo to się na zawsze do człowieka przylepi i nigdy już nie odstanie.
Skończyła, patrząc zdziwiona na Kaśkę, milczącą i patrzącą chmurnie w ziemię. Spodziewała się potępienia ze strony przyjaciółki, która w jej wyobrażeniu pozostała jeszcze ciągle z piętnem uczciwej głupoty na czole. Dlaczegóż dziś właśnie Kaśka nie gani jej postępku, tej chęci okradze-nia dawnej swej chlebodawczyni, za co ją dawniej tak surowo gromiła?
Czyżby i ona sama?...
108
Ale Kaśka przecina jej domysły. Zdrowym, chłopskim rozumem ogarnia całą sytuację i reasu-muje ją w kilku słowach:
– Przecież teraz nie możesz wyjść na ulicę.
Prawda, Rózia nie pomyślała o tym. Po nieudanym zamachu na kasę grubej właścicielki mleczarni uciekła wprost do Kaśki, pędzona jakimś niewytłumaczonym dla niej instynktem zachowawczym. Zdawało się jej, że ta wielka, silna dziewczyna zdoła ją obronić od wszystkich „policajów” świata całego.
Teraz jednak zrozumiała całe swoje położenie, w uszach ciągle brzmiał jej wykrzyk pełen groź-
by i obiecujący spełnienie zawartej treści:
– Zgnijesz w kryminale.
Cóż teraz począć? Wyjść i oddać się tym samym w ręce policji? O! nie, Rózia woli się raczej oblać naftą i podpalić. Tak przynajmniej zapewnia, łkając rozpaczliwie.
Kaśka jednak zbiera całą energię; zapomina o swych własnych troskach i myśli jedynie o za-pewnieniu bezpiecznego schronienia swej przyjaciółce.
Tak będzie najlepiej. Rózia ukryje się na strychu, za małym ogrodzeniem, w którym są schowa-ne rozmaite graty, stare dachówki i tym podobne przedmioty.
Jan, gdy go Kaśka poprosi, pozwoli na to z pewnością.
I pełna najlepszych chęci chwy6ta za klucz od strychu, zachęcając Rózię do udania się dla zaję-
cia nowego lokalu. Rózia wszakże ociąga się chwilkę, uprzejmość Kaśki budzi w niej wspomnienie krzywdy wyrządzonej tej dobrej dziewczynie owego popołudnia niedzielnego, gdy Kaśka przyszła do niej w odwiedziny. Dziś Rózia padła na jej ręce, a ona, zapomniawszy urazy, ocala ją od ohydnej kary, jaka jej grozi. Czym się wypłaci za tyle dobroci?
Mówi jej to z pewnym zakłopotaniem, bojąc się, czy przypomnieniem gradu obelg, jakimi obsypała Kaśkę, nie zmieni w tej ostatniej dobrego postanowienia.
Ale Kaśka zatrzymuje się przy drzwiach po to tylko, aby łagodnie zapytać się, czym właściwie zasłużyła na ten „despekt”, jaki ją spotkał.
Rózia odzyskuje nagle rezon.
– To Feliks gadał, że jakeś przyszła po kufer, to się do niego brałaś, a na mnie suchej nitki nie ostawiłaś, takeś mnie przy nim malowała.
Kaśka, zdziwiona, patrzy chwilę, po czym wzrusza ramionami.
– Ot, plecenie bez ładu – odpowiada – durna byłaś, żeś w to uwierzyła, a teraz chodź na strych, bo pan wróci i będzie wtedy godzina!
Mogła przecież powiedzieć Rózi, że to Feliks właśnie namawiał ją sobie, ale z delikatnością, właściwą poczciwym kobietom, milczy na tym punkcie, nie chcąc sprawić przykrości przyjaciółce.
Za chwilę wchodzą obie na strych, gdzie panuje zgniłe zimno, wpadające do wnętrza przez otwory dachu i powybijane szybki strychowych okienek. Kaśka lokuje Rózię w małej przedziałce, utworzonej z desek dość szczelnie zbitych i zamkniętych na drzwiczki, opatrzone zawiasami. Kaś-
ka obiecuje przynieść niebawem kłódkę i zamknąć Rózię w tym schronieniu.
– Będzie ci tu przespiecznie, tylko jakby kto wieszać bieliznę przyszedł, to się nie ruchaj! –
upomina przyjaciółkę – siedź jak umarła; ja ci tu przyniosę jaką pościółkę, a tymczasem weź moją chustkę i owiń się dobrze.
Mówiąc to, ściąga z pleców zrudziały i zniszczony szal, którym owija Rózię; nie pamięta w tej chwili, że jest to jedyne jej przed zimnem okrycie – widzi tylko drżącą od zimna istotę i stara się ją ogrzać, narażając się sama na przeziębienie i inne gorsze następstwa.